Orlen Warsaw Marathon 2017 – ten na 42, z marszem od 33
Przecież nie można się nie uśmiechać jak do mety jest kilka metrów fot. T. |
Życie można przemyśleć… ze szczegółami….
Ale może od początku, a nie tak od 33 kilometra….
Śniadanie – wiadomo, żadnych nowości – wafel z miodem – tak słodki, że
ciężko przełknąć, kawa, banan i izotonik. Małysz by skoczył daleko - pamiętacie
jego bułkę z bananem przed mistrzowskimi skokami.
Prysznic – zawsze się uśmiecham sama do siebie, żeby się myć przed
biegiem, ale to odświeża umysł i sprawia, że czuje się lepiej na starcie.
Strój kloszarda – dziś wersja worki i stara wiatrówka, a w ręce
papierowa torebka prezentowa w której cola i batonik.
Rozgrzewka przed startem – zrobione. Miałam szczęście bo grad zastał
mnie w tojtojku. Start. Fascynujące, kolejna edycja i dalej zmyłka – start z
matami mierzącymi czas wcale nie jest pod wielką bramą tylko „kawałek” dalej. Tym razem nie
dałam się nabrać i nie musiałam resetować w panice zegarka.
Pogoda – zimno i wieje, ale atmosfera bardzo dobra. Opaska na ręce ze
śródczasami. 13km – przystanek w łazience, 15km – oddaję w dobre ręce
kurteczkę, w której biegłam pierwsze 8km, żel i dalej. Ursynów nie zawodzi –
tutaj się dopinguje biegaczy – dzięki wielkie! Tak na trasie pustki,
obcokrajowcy w okolicach Bristolu, ksiądz na Puławskiej – w zeszłym roku, też
przekonywał, że Bóg doda nam sił… 21 kilometr półmaraton zrobiony, to teraz już
z górki. No właśnie to z górki okazało się zabójcze….27 znów łazienka – piję i
jest zimno – wiem, że się nie odwodnię! 33 wizyta w karetce, lód w sprayu i
spacer na metę. Nigdy tyle nie spacerowałam po Warszawie. Co ciekawe tempo
takie, że udawało mi się niektórych wyprzedzać!
Idąc od 33 zorientowałam się jaki długi jest każdy kilometr, jeden to można sobie
przespacerować, ale kolejne….do tego, tak jak w bluzeczce z krótkim rękawem
świetnie się biegło, tak już do spacerów to była zdecydowanie za cienka.
Tyle czasu na myślenie, można porozmawiać z najbliższymi przez telefon,
trochę poszlochać i tak sobie iść i iść. Myśleć o tym jaki medal będzie piękny
na mecie i kroczek za kroczkiem zbliżać się do celu.
Ostatnie 150m przebiegłam, bo wstyd mi było przejść przez metę. Medal
na szyi, wizyta w namiocie medycznym i można iść do domu. Choć chodzenia to już
miałam po dziurki w nosie.
Maraton poszedł mi dobrze, ukończyłam go.
Czy to miało sens? Uważam, że tak, zapytałam ratowników o zdanie,
uważali, że można iść. Nie po to biegłam przez 33 kilometry, żeby wrócić do domu
na tarczy. Spacery podobno są bardzo zdrowe…
A teraz najgorsze, medal okazał się nie taki ładny jak na zdjęciach.
Serio. Człowiek idzie, idzie i myśli o ślicznej cyferce 42….nic to. Dystans
pokonany, a nie ja pokonana.
W tym roku jeszcze jeden maraton jesienią. I już się nie mogę doczekać
bo przecież limit spacerowania już wykorzystałam na najbliższe kilkanaście
startów.
Śniadanie mocy fot. D.Szymborska |
Doszłam do medalu....fot. D.Szymborska |
To czas na podziękowania:
- T. i J. za wsparcie techniczne na 15 i na mecie.
- G. za słowa otuchy,
- znajomym na trasie, którzy cudownie dopingowali i tym, wszystkim innym, którym chciało się stać na wietrze i gradzie – jesteście cudowni bo dzięki oklaskom, gwizdom i machaniom kilometry migają a zmęczenie znika!
Wisi i błyszczy fot. D.Szymborska |
Gratuluję! Ja tak miałam ale przy 5 km :( Pozostałe 2 musiałam przejść, bo tak mnie kolana bolały, że bałam się, że mi pękną. Do teraz mam zakaz biegania i muszę ćwiczyć z fizjoterapeutą :(
OdpowiedzUsuń