Warsaw Indoor Triathlon 2021
Tak, tak piszę relację z prawdziwych zawodów! Takich, gdzie widzi się z kim się ściga, gdzie jest atmosfera rywalizacji. Nie z aplikacją, każdy w swoim czasie i miejscu tylko takich NAPRAWDĘ! Tak jak kiedyś!
To było 55 minut w ciągu, których zapomniałam zupełnie o pandemii, było jak zawsze na zawodach! Cudownie, męcząco, stresująco…wszystkiego po trochu.
Wpisowe od 100 do 120PLN – tani to nie jest biorąc pod uwagę, że zawody odbywały się pod dachem, nie trzeba było zamykać ruchu…ale trzeba było zapewnić sprzęt dla startujących, no i uczestników mogło być do 120 osób!
Zawody podzielone na tury, w jednej serii mogło wystartować do 12 osób – 6 torów na basenie, na każdym po dwóch zawodników. 12 rowerków spinningowych i 12 bieżni i jedna wspólna meta! Taka prawdziwa, z matą zbierającą sygnał z chipa na nodze i medalami wieszanymi na szyjach tych co kończyli zawody.
To po kolei, reżim sanitarny oznaczał – wszędzie z wyjątkiem startu w zawodach trzeba było chodzić w maseczce, reszta normalnie…
Pakiet startowy – tutaj była dla mnie niespodzianka, bo po kameralnych triathlonach w Hiltonie, nie wzięłam pod uwagę, że potrzebny będzie pasek do numeru startowego! Na szczęście można było mieć numer ze sobą na rowerze i bieżni. Uff. Już się bałam, że będę musiała agrafkami przypinać sobie numer jak będą jechała na rowerze…. Wracając do pakietu był jeszcze kubek i specjalny triathlonowy żel do mycia. Chip na pasku do przypięcia na nodze. Trzeba było też okazać roczną licencję tri (na telefonie albo plastikowa karta).
Start punktualnie o 16.00. Godzina mocno średnia, ale taka seria mi się trafiła. Po basenie, trzeba było zbiec po schodach z pierwszego piętra i nie zabijając się na śliskiej podłodze, ubrać buty i wsiąść na rowerek spinningowy, które stały w hali (z zachowaniem odstępów przepisowo pandemicznych).
Jak się okazało rower był bardzo wymagającym etapem bo:
a) rowerki były tak zaprogramowane, że w przypadku jakiegokolwiek zaprzestania pedałowania licznik się resetował i przepadał „przejechany” dystans.
b) najważniejsza była kadencja. To było koszmarne dla kolan – bo gdy nie jechało się powyżej 110 albo jeszcze więcej obrotów to kilometrów nie przybywało…..
Po rowerku – stresującym lekko, miałam wpinane buty i (nie pytajcie jak) prawy mi się zaczął wypinać na 8 kilometrze, poprawiałam wszystko jadąc dalej i drżąc, że system licznika uzna to za prawie postój mi skasuje przejechane kilometry. Na szczęście wszystko poszło dobrze, dojechałam bez problemów.
Potem przebieżka na bieżnię i tutaj już tak wesoło nie było, bo moje śrubki i blaszka nie przepadają za takim ruchem nogi. Na szczęście było to tylko 3 kilometry więc do zrobienia.
Potem wyzwanie dla zmęczonego błędnika – po zatrzymaniu bieżni – przebiec kilkadziesiąt metrów by wbiec na prawdziwą metę.
Dziś wiem, że wczoraj startowałam, wszystko mnie boli, nogę obkładam lodem i zdecydowanie rzadziej robię wycieczki do kuchni w celu ograniczenia chodzenia!
Cieszę się, że wczoraj była startowa niedziela. Bardzo mi brakuje zawodów, normalności. Zmęczona jestem okrutnie pandemicznym stresem. To było naprawdę dobre 55 minut, którym podporządkowany był cały dzień.
Wczoraj zapisałam się na kolejne zawody, za niespełna miesiąc – ten sam dystans oby tak samo dobra zabawa!
Bardzo fajny wpis, ja się przymierzam do wzięcia udziałów w triathlonie.
OdpowiedzUsuń