TRYB JASNY/CIEMNY

Jubilee Club i największy maraton na świecie



 
Z systematycznością to u mnie różnie bywa.... ale tym razem wszystko zagrało!

W 2012 roku przebiegłam swój pierwszy maraton (KLIK) wybrałam ten w Berlinie. I jak się okazało to był wybór na lata…. Owszem wystartowałam jeszcze 3 razy w Warszawie (Orlen), ale serce zostało przy Bramie Brandenburskiej. 12 lat temu zobaczyłam zielone logo klubu „emerytów” i bardzo chciałam się w nim znaleźć. 
 
Jubilee Club – żeby w nim się znaleźć trzeba przebiec Berlin Marathon 10 razy, potem trzeba zaaplikować, zostać zweryfikowaną i….można już do końca życia biegać maraton w stolicy Niemiec. Raz mnie nie wylosowali i raz miałam operacje (śrubki i blacha w kostce), resztę ostatnich weekendów września od 12 lat spędzałam w Berlinie. 
 
Psychologowie i psycholożki często piszą o zagubieniu osób, które osiągnęły cel. Tutaj nie ma takiej sytuacji, jestem w klubie i mam plan na kolejne 10 wrześniowych weekendów w Berlinie…. może więcej, zobaczymy…
 
A teraz o największym na świecie maratonie. 50 urodziny Berlin Marathon to była mega impreza. Złote a skromne logo wszędzie, tłumy również wszędzie.
 
Tym razem przyjechaliśmy w piątek, bo bałam się kolejek na granicy o których czytałam w prasie (brak zupełny, przejazd szybszy niż przed wprowadzeniem kontroli). Miałam sobotę „wakacji” w Berlinie. 
 
Pakiety odbiera się na starym lotnisku (z wyjątkiem dwóch lat, gdy lotnisko było domem dla uchodźców), tym razem zdecydowanie zdominowała strefa Addidasa, który zapewnia stroje i gadżety. I ku mojej radości kolekcja urodzinowa była przepiękna! W 2012 mogłam wybrać tylko rozmiar koszulki, bo nie było rozróżnienia na męskie i damskie, w 2024 mogłam kupić wszystko, w każdym możliwym kobiecym rozmiarze od XXS do XL. Zakupy udane: kurtka (boska), bluzeczka (prześliczna), sportowy worek (bo zawsze się przyda), czapka (bo idzie zima) i jak co roku bluzeczka „finisherki”. 
 
Tym razem (po raz pierwszy od 2012) chip do pomiaru czasu był w numerze startowym a nie wiązanych do sznurówek. Wbrew pozorom to naprawdę duża zmiana, którą można odczuć na mecie – bo po 42.195km ciężko się schyla żeby odwiązać chip i go zwrócić (inaczej była naliczana kara, albo przynajmniej w to wierzyłam i zawsze oddawałam chip).
 
W sobotę starałam się jak najmniej chodzić, ale ulubiona galeria i równie ulubiony dom towarowy, to taki „program” minimum.
 
Niedziela, cóż powiem tak, nigdy nie byłam tak zdenerwowana, nie pomagało tłumaczenia samej sobie, że przecież to tylko na lądzie i tylko piechotą (czyli nie triathlon).
 
Startowałam z bloku F, czyli w drugiej fali. Była wzruszająca muzyka, odliczanie, ciekawe rozmowy przed startem i oczywiście kolejki do łazienek. Tym razem w maratonie wystartowało (wg statystyk) ponad 4 tysiące Meksykanów i Meksykanek. 4 z nich chciało się umówić już na starcie na wyjście do klubu wieczorem (wielka post maratońska impreza), więc było wesoło!
 
Sama trasa, ta co zawsze, kibice i kibicki – cudowni i na całej trasie. Wolontariusze świetnie zorganizowani, woda, herbata, izotoniki, żele, owoce i napełnianie butelek i bukłaków – wszystko szybko i z uśmiechem!
 
Jak zobaczyłam po raz 10 na trasie maratonu Bramę Brandenburską to….zaczęłam płakać. Na mecie jak mnie powitali z imienia to już płakałam bardzo. Ze szczęścia! Z dumy! Z tego, że pomimo tego, że to był najwolniejszy mój maraton ever to najważniejsze było przekroczenie linii mety i to się udało. 
 
Na mecie złoty (i nie skromny) medal, folijka, reklamówka z jedzeniem, piwo bezalko, które uderza do głowy….
 
A potem trzeba było wracać do domu, bo w poniedziałek normalnie prowadziłam zajęcia, na których pokazałam medal bo przecież był „Medal Monday”.
 
Wnioski: systematyczność popłaca, cierpliwość również. Nie chcę więcej (podliczyłam z 10 startów, 8 razy wracaliśmy w dniu biegu) jechać 6h autem do domu po biegu…. 
 
Za rok pobiegnę z numerem startowym przyczepionym z przodu do bluzeczki i specjalną kartką z JC, przyczepioną do pleców informującą, że to mój 11 maraton. Plan jest taki, żeby pobiec go ładnie to znaczy się szybko i z uśmiechem (najlepiej to i to, ale uśmiech to pewniak, a czas to zawsze wielka niewiadoma!





I tak kupiłam sobie zdjęcie z trasy, bo takie pamiątki to fajnie mieć...



Komentarze

Wybrane dla Ciebie

Copyright © On Egin Eta Topa