|
Pocztówkowe zdjęcie tej "lepszej" strony rzeki, z mną był Bund czyli dzielnica małych domków i sklepów "wszystko za 10 yuanów" fot. D.Szymborska |
Przed wyjazdem przeczytałam dwie książki z reportażami, dwa przewodniki (Lonely Planet), porozmawiałam z tymi co już w Szanghaju byli i poszperałam w sieci w kwestii miejsc wartych odwiedzenia.
Jechałam z nastawieniem zwiedzania i próbowania nowych smaków. Troszkę też liczyłam, że przywiozę sobie nowe rzeczy – no wiadomo, Chiny – nowości, taniości.
Słuchałam o dokupowaniu walizek, żeby pomieścić się ze wszystkim co się kupiło. Cóż, mnie to zupełnie nie dotyczyło – pamiątki da najbliższych (pałeczki, figurki – sztuk kilka), dla siebie: 3 bransoletki, pałeczki i szalik. Taki mój minimalizm w wersji chińskiej.
Przez siedem dni jadłam w większości chińskie jedzenie, wyjątek stanowiły dwa wieczory – koktajl w gwiazdkowej restauracji (i kilku innych w Three on The Bund) i kolacja w hali targów. W tych dwóch wypadkach było to jedzenie europejskie.
Uwaga, uwaga najbardziej smakowały z całego wyjazdu smakowały mi żeberka w sosie z granatów właśnie (Jean Georges – 4F – ma jedną gwiazdkę Michelin, a od czasu otwarcia czyli od 2004 dostaje cały czas nagrody i jest w 100 najlepszych azjatyckich restauracji), zachwyciłam też się węgorzem i pierożkami w Crystal Jade – to sieć chińskich restauracji wyróżniania zarówno gwiazdką jak i za jakość obsługi. W Crystal Jade La mian Xiao Long Bao byłam kilkukrotnie – wiem, że w Szanghaju są tysiące restauracji ale ta miała nie tylko bardzo dobre jedzenie ale też łatwy sposób zamawiania. Jadłam też w chińskiej stołówce i chińskim hotelu, nie sięgnęłam po jedzenie na ulicy. Ktoś powie, nie poznałaś prawdziwych chińskich smaków – może, ale po rozmowach z chińskimi znajomymi nie chciałam jeść w miejscach, które nie mają oznaczeń związanych z kontrolą czystości. Nasłuchałam się o sposobach oczyszczania oleju, które są delikatnie mówiąc bardzo kontrowersyjne i mogą się odbić na zdrowiu.
Jedynie w przypadku połowy pieczonej głowy kaczki nie wiedziałam co z tego powinnam zjeść, WIFI nie było, google działa tylko z VPNem, to zostawiłam łeb na półmisku. Potem doczytałam, że powinnam go obgryźć z chrupiącej skórki. Trudno przepadło.
Zachwyciły mnie pierożki, dim sum – gotowane na parze, takie smażone w tłuszczu, wszystkie. Podobało mi się, że na śniadanie podawane były i pierożki i zupy. Czytałam, że Chińczycy lubią gorące i sycące śniadania, ale nie wiedziałam, że aż tak. W efekcie po tygodniu pierożkowo zupnych śniadań, rzuciłam się na ser żółty i zwykły chleb!
Smakowały mi zupy, tylko jedna okazała się zupełną porażką – rybna – tak galeretowato bezsmakowa, że nie byłam w stanie jej zjeść. Wizytę w chińskiej stołówce ochorowałam – to było miejsce, gdzie Chińczycy filmowali naszą ekipę, byliśmy atrakcję. Dziwne uczucie być w miejscu, które jest zatłoczone, gdzie siedzi się przy wspólnym stole, gdzie wszyscy krzyczą, wszystko wydaje się inne, a tu się okazuje, że to my jesteśmy ciekawsi od jedzenia. Też robiłam filmiki, jednym słowem każdy pokazywał coś co go zainteresowało – ja jedzenie, Chińczycy nas…. Co ciekawe pomimo, jak się później okazało bardzo słabej jakości jedzenia w tej stołówce, ceny nie należały wcale do niskich, za taką samą kwotę można zjeść w restauracji wyróżnionej przez przewodnik Michelin!
Myślałam, że jedzenie będzie w Szanghaju tanie, nie było, do tego przewodnicy i miejscowi (również) zalecają, żeby nie pić innej wody niż ta w butelkach.
Blog jest jedzeniowo/sportowo/winny więc napiszę, że jedzenie było dobre, ale żebym zachwycała się jakoś szczególnie, to nie. Smaki różne, nie zawsze moje. Ze sportowych rzeczy to codziennie przepływałam minimum 1100m w basenie. Co ciekawe, przychodząc w różnych godzinach, z wyjątkiem jednego razu, byłam zawsze sama w wodzie. Nie żeby narzekała, ale to dziwne uczucie. Do tego pan ratownik, który zawsze mnie pilnował – dzięki temu nie było przystanków, poprawiania okularków itp. – wstyd tak nie pływać jak ktoś patrzy. Z bieganiem to mi nie wyszło – choć znalazłam fajną trasę na ostatni dzień, ale jak się pokręci godziny wylotu i okazuje się, że nie ma tego ostatniego dnia to i z biegania nici. Dziennie przechodziłam około 20 do 28 kilometrów. Najwięcej nastałam się w kolejkach w Disneylandzie, czasem w metrze w godzinach szczytu bywało tłoczno ale zawsze znośnie.
|
Plastikowe jedzenie - w tej restauracji wybiera się surowe składniki, z których kucharz przy stole przygotowuje danie, efektowne ale niezbyt smaczne i bardzo nie fotogenicznie wygląda po przygotowaniu fot. D.Szymborska |
|
Kawa z widokiem na drugą stronę rzeki fot. D.Szymborska |
|
Gorące zupy sprzedawane w Bundzie fot. D.Szymborska |
|
Teraz jest sezon na crabby, jeden taki talerzyk kosztował 30PLN fot. D.Szymborska |
|
Chińska stołówka, to tutaj byliśmy atrakcją fot. D.Szymborska |
|
Lepiej wygląda niż smakuje fot. D.Szymborska |
|
Pikle ogórkowe - pokochałam i mogłabym jeść cały czas! fot. D.Szymborska |
|
Piekantne pierożki, tak delikatnego ciasta to nigdy nie jadłam fot. D.Szymborska |
|
Nieobgryziona głowa kaczki wróciła do kuchni... fot. D.Szymborska |
|
Pierożki - różne smaki, ciasta a radość wielka! fot. D.Szymborska |
|
Z cyklu przekąski w chińskiej "żabce" fot. D.Szymborska |
|
Vol II - Z cyklu przekąski w chińskiej "żabce" fot. D.Szymborska |
|
To danie było podane na zimno, sosy świetne i super smak fot. D.Szymborska |
|
Jedna z moich śniadaniowych zup fot. D.Szymborska |
|
A to śniadaniowe pierożki fot. D.Szymborska |
|
Tak wiem, w Chinach chińskie jedzenie, ale akurat była dobra oferta lunchowa w japońskiej restauracji fot. D.Szymborska |
|
Dorsz i wołowina czyli europejska kolacja fot. D.Szymborska |
|
Słodkie do granic możliwości ciastko w wersji "europejskiej" fot. D.Szymborska |
|
Chińskie pączki coś jak churros ale bardziej chrupiące fot. D.Szymborska |
a
|
Cocktail w Three on the Bund fot. T. |
Jak będę znowu jechać do Chin to: wiza i wymiana gotówki, sprawdzenie godzin wylotu, 3 dniowe bilety do metra (oszczędność i wygoda), mapa papierowa, aplikacja VPN i słownik Pleco, wygodne buty i zapasy wody mineralnej robione w supermarkecie (bez wchodzenia do działu żółwio rybnego!). Konieczne jeszcze są okulary słoneczne, a gdy jest zimno maseczka.
Ps.
O winie w Szanghaju nie napiszę, bo jego ceny były zaporowe a jakość bardzo niska. W gwiazdkowej restauracji podawano przyzwoite Sauvignon blanc i tyle. Cieszyłam się z tego co było w podróży…..
Super wycieczka. Zazdroszczę i serdecznie pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńwww.albertkosmider.pl
tak, wyjazd był bardzo ciekawy, choć zdecydowanie lepiej czuje się w kraju, którego język rozumiem, albo przynajmniej mogę się łatwo dogadać. pozdrawiam
Usuń