Velothon Berlin 2018 – relacja
Na zdjęciu widoczny blok D (nie cały)....który wcale nie był ostatni tylko w środku stawki wyścigu fot. T. |
To był wymarzony prezent urodzinowy. Tak, na
urodziny dostałam pakiet startowy i wszystko co się wiąże z wyjazdem – hotel,
jedzenie, dostęp do mechanik arowerowego – WSZYSTKO!
Jak dla mnie idealne urodziny! Impreza tylko w
niedzielę, ale coś za coś, jak chce się pojeździć!
Pakiet odbierałam w przeddzień wyścigu.
Niepozorne namioty rozstawione pod Bramą Brandenburską, sklepik z
okolicznościowymi ciuchami – od skarpetek, przez koszulki po wielkie banery z
wydrukowanymi wszystkimi nazwiskami startujących. Bluzeczki zarówno „no name”
jak i firmy Craft więc było w czym wybierać.
W pakiecie startowym: worek do depozytu, trzy
numery startowe (sztyca, plecy, kierownica), bidon i ulotki.
Zapisałam się do startu z bloku kobiecego. Co
teraz z perspektywy czasu polecam głównie dziewczynom, które wiedzą, że będą trzymały
prędkość od 35 do 39km/h przez całe 100km.
Wydawało mi się, że na zawodach w Poznaniu
były tłumy, nic z tego! Start podzielony na dwie fale – najpierw dystans 60 i
160 a potem kilka godzin później moja setka.
Kaski po horyzont. Porządek w blokach
startowych.
Szukając przycisku stop na liczniku po przejechaniu mety fot.J. |
Spokojnie tocząc się po medal fot. T. |
Organizatorzy reklamują, że to płaska, szybka
trasa. Tak jak można im wierzyć w przypadku maratonu tak tutaj, cóż płasko nie
było!
Start spokojny tak by dojechać do linii
mierzącej czas. Potem szaleństwo jazdy. Dużo wypadków. Za pierwszym ostrym
zakrętem zastanawiałam się, czy to aby nie przesada wykładać wielkimi
poduszkami znaki drogowe, krawężniki i latarnie, za drugim jak zobaczyłam
kolarzy w nie wjeżdżających to wiedziałam, że to nie było pozbawione sensu!
Wszyscy dają sygnały – że tory, że zwężenie,
że zakręt. Peletony jadą jak szalone, zwalniają, przyśpieszają, w większość coś
takiego jak zmiany nie istnieje, się gna, żeby dojechać do kolejnego, albo się
odpada i jest się zjedzonym przez kolejny.
Niby miły być tylko rowery szosowe ale znalazł
się hipster na fatbajku, który jechał bardzo szybko, broda powiewała na
wietrze, a on nic innego nie robił tylko wszystkich wyprzedzał.
Dużo zespołów – tutaj już można było mówić o
zaplanowanych zmianach i zorganizowanej jeździe!
Tłumy kibiców, żadnego narzekania – albo nie
zrozumiałam po niemiecku, rozstawione stoliczki, leżaczki. Była i orkiestra i
bębny – wszystko, żeby czuć się wyjątkowym kolarzem! Miło słyszeć „aleeee
aleeee” i starać się jechać jeszcze szybciej!
Od 80km peletony zaczęły zwalniać, było gorąco
i nie było żadnego bufetu na trasie. To zdecydowanie minus. Zakładałam, że na
tak długim dystansie będzie rozdawane picie. Na 90 zrozumiałam po co ludziom
plecaczki albo dodatkowe bidony w kieszonkach koszulek.
Na mecie piłam łapczywie i zajadałam się
cząstkami pomarańczy.
Na metę wjechałam sama, bo peleton był w coraz
gorszej formie, odliczałam kilometry do 100, żeby na tym setnym zobaczyć,
wielką tablicę, że zostało już tylko 3 kilometry do mety!
Meta – kreska a potem bardzo długi rozjazd po
medale, picie, do depozytów.
W moim rankingu urodzinowym ten prezent
plasuje się w pierwszej trójce!
Medal - w zależności od dystansu V i szarfa było albo czarne, albo niebieskie albo czerwone fot. D.Szymborska |
wspaniały prezent! :)
OdpowiedzUsuńdokładnie :)
Usuń