Łurzyckie Ściganie – czyli moja porażka na czasówce w Gassach
Selfie postartowe czyli dobra mina do złej jazdy |
Oj jak chciałabym coś innego napisać. O tym jak świetnie pojechałam,
jak nie było nawet odrobinki wiatru i jak mówią kolarze - noga dawała. Niestety
wszystko poszło, a bardziej pojechało nie po mojej myśli.
Łurzyckie Ściganie – nie ma literówki – tak się nazywa ta okolica i wyścig kolarski. Pod
Warszawą jest takie miejsce, mekka kolarzy. Właśnie tam jest mały ruch
samochodowy, dobry asfalt, tam można spotkać mniejsze i większe peletony
kolarskie, tam pędzą lemondkowcy, tam szumi pełne koło…jednym słowem tam się
jeździ!
W zeszłym roku największym wyzwaniem był dla mnie zjazd z platformy,
zmęczenie na mecie było duże, radość z życiówki – bo pierwsza jazda na czas….a
w tym, no cóż….
Nie obawiałam się już zjazdu z pochylni wiedziałam, że nie
będzie strasznie, myślałam o tym żeby a) jechać szybko, b) utrzymać wysoką
kadencję, c) uważać na siebie, bo zawody odbywały się przy częściowo zamkniętym
ruchu drogowym, co oznaczało, że przekraczanie osi jezdni groziło wypadkiem, a
nie tylko dyskwalifikacją.
Niby nie ma sensu porównywać wyników z zeszłym rokiem bo trasa inna,
ale jak stoper pokazuje, że gorzej niż rok temu, to pozostaje duży niesmak, tym
bardziej, że nogi zupełnie niezmęczone…
Nie przypominam sobie zawodów, z których wróciłabym tak mało zmęczona.
To mówi samo za siebie, brak zmęczenia = brak dobrego rezultatu.
Same zawody bardzo przyjemne, tym razem biuro zawodów było w OSP a nie
w szkole, platforma startowa była oddalona o kilkaset metrów, zamiast jednej
rundki były dwie pętle.
W pakiecie startowym był kubek, batonik, dwa kupony: na
wegańską babeczkę i pyszną kawę, dwie naklejki na kask. Chip mocowany do kostki
na chwilę przed startem.
Bardzo miła atmosfera, lekko nerwowa, jak to bywa
przed startem, ale wesoło też było. Wiało bardzo, zimno też było.
Nie wiem jak oglądałam
prognozy pogody, ale zapamiętałam, że ma być ciepło – czyli przyjechałam „na
krótko”, do samego startu byłam ubrana w bluzę, dopiero na 1 minutę przed
zjazdem się rozebrałam.
Start – nawet dobrze mi się zjechało, tylko zamiast
jechać szybko, jechałam wolno. Bardzo, bardzo wiało. Owszem udawało mi się
trzymać wysoką kadencję (to zdecydowanie jest sukces) jednak prędkość była dużo
za niska.
Nie tak to sobie wyobrażałam, na szczęście na drugim kółku mniej
wiało więc trochę przyśpieszyłam. Były niebezpieczne momenty – a to
auto na trasie, a to turystyczni rowerzyści zajmujący ¾ drogi. Momenty,
momentami, ale ja wciąż jechałam za wolno. Ostatnie 4 kilometry przejechałam z
zaplanowaną prędkością, niestety pierwsze 16 było za wolno. Uśmiechałam się do
kilku kibiców na trasie, miło było mieć doping przy starcie, po
przejechaniu mety, żeby już dokończyć nieudany start skasowałam sobie zapis z
licznika. Freud by pewno uznał to za podświadome wymazanie nieudanej czasówki….
Dobrze, że jeszcze ponad pół niedzieli przede mną, a że nie jestem
zmęczona (sic!) to coś fajnego będzie można zrobić…
Wnioski: jak chcesz startować w indywidualnej jeździe na czas to ćwicz
ją, nie długie wyjeżdżenia ale sprinty i podjazdy, przekonaj głowę, że to jest
co innego niż triathlon, czy długi wyścig – na metę trzeba wjechać wykończoną,
ze świadomością, że szybciej i lepiej się nie dało! Tego właśnie dziś zabrakło.
Bo mogłabym kolejne pętelki robić bez straty prędkości….tyle, że dziś jechałam
tylko 20 kilometrów a nie 60 czy 100….
A za rok? Mam nadzieję, że będzie inaczej, bo bardzo bym się chciała
pochwalić i cieszyć z sukcesu w Łurzyckim Ściganiu!
Komentarze
Prześlij komentarz