|
Teide, najwyższy szczyt Hiszpanii, Teneryfa fot. T. |
Bardziej skyrunninczek bo tak dużo tego biegania nie było. Ale po
kolei. Uwielbiam góry. Uwielbiam bieganie. Zatem inaczej być nie może uwielbiam
bieganie w górach. Wulkan to góra to wynika z tego, że przepadam też za
bieganiem po wulkanach. Z tym to jest mały problem nie mam w tym większego
doświadczenia. Teide jest bardzo sympatycznym wulkanem, który nie dymi, nic
tylko biegać!
Wysokość grubo ponad trzy tysiące metrów robi swoje. A dziś wszystko
było cudowne. Pogoda jak na zamówienie, ekipa (zamówiona już wcześniej). Po
prostu pięknie. Radośnie! Choć nie do końca bo nie wszystkim wysokość służy,
ale o tym można się dopiero przekonać jak się na niej znajdzie.
Sama droga na wulkan to wyzwanie. Wyjechaliśmy przed ósmą rano z Puerto
de la Cruz, było ciemno, bo tutaj świta dużo później. GPS w komórce pokazał
alternatywną, krótszą drogę – było tak stromo, że nasze stare, wypożyczone Clio
zachowywało się tak jakby miało odpaść od drogi! Pochyliłam się do przodu, chcą
by większy nacisk był na przednią oś! Śmiech! Na szczęście nie zgasł silnik!
Potem jechaliśmy już według drogowskazów a nie z GPSem. Byliśmy przed otwarciem
kolejki, wjechaliśmy pierwszym wagonikiem. W plecaku ciepłe ciuchy, na
szczęście nie potrzebne! Niespodzianka, ani nie wieje, ani nie pada a widoki
zapierają dech w piersiach (niektórym nie tylko w przenośni). Pobiegane,
nadyszane i z powrotem. Nasze starutkie Clio dawało dalej radę i zwiedzaliśmy
resztę parku krajobrazowego, ale o tym kiedy indziej.
Dziś wulkan. Zachwyt, szacunek, plany. Do tego z zazdrością i
szacunkiem patrzyłam na rowerzystów (szosowców i MTBowców), którzy wjeżdżali aż
do dolnej stacji kolejki czyli ponad 2200m n.p.m! To się nazywa siła w nogach!
Po trzech tysiącach taki truchcik na wysokości podobnej do naszych,
najwyższych Rys to taka mini rozgrzewka!
Wiadomo, że przez jeden dzień krwinek na zawody to nie wyhodowałam ale
za to ile zabawy miałam!
Cudowny, wulkaniczny bieg!
Wnioski, przyjechać na dłużej na taką wysokość, dużo biegać! Sprzęt –
plecak The North Face – super, już wcześniej sprawdzony i wiem, że nic nie
naciera i „nie skacze”, buty z letniej serii, mimo, że minimalistyczne mają
jakąś taką magiczną podeszwę, że się nie ślizgają i kamienie w stopy się nie wbijają.
Mogę w nich truchtać do 10km, potem zęby bolą bo tak się obijam! Spodenki,
czapeczka i kurtka jak to piszą blogerki modowe „z szafy”. Czyli stroik The
North Face znów sprawdzony w górach! A tak dla szpanu (przed kim to nie wiem!)
buff z Herbalife Triathlon Gdynia.
A tutaj "dokumentacja fotograficzna":
|
Teide fot. D.Szymborska |
|
Zaraz po wjeździe kolejką fot. D.Szymborska |
|
Szczyt wulkanu fot. D.Szymborska |
|
Się biega fot. T. |
|
Z górki na pazurki (na szczęście nie!) fot. T. |
|
Widoczek fot. D.Szymborska |
|
Selfie wulkaniczne |
|
Selfie wulkaniczne vol. 2 |
|
Teide fot. D.Szymborska |
|
Słoneczny uśmiech fot. T. |
|
KGB tu było! fot. T. |
Wow truchtanie na wulkanie to jest coś niesamowitego ;-)
OdpowiedzUsuń